niedziela, 11 lutego 2018

Recenzja: Uśmiech J.

Lubię sięgać po polską literturę kobiecą, wcale nie uważam, żeby nasze rodzime autorki nie dorównywały zagranicznym. Choć zazwyczaj mam pozytywne wrażenia z lektury, czasem jednak zdarza mi się rozczarować. Jak było w przypadku "Uśmiechu J." Anety Zamojskiej?



Tytuł: Uśmiech J.
Autor: Aneta Zamojska
Wydawnictwo: Studio Suite 77
Data wydania: 12 grudnia 2017
Ilość stron: 252
Ocena: 4/10

Marta Miliszewska to młoda, zdolna artystka. Właśnie ukończyła liceum plastyczne i po śpiewająco zdanej maturze z niecierpliwością oczekuje na wyniki egzaminów do Akademii Sztuk Pięknych. Idealny plan dziewczyny rozsypuje się jednak w proch i popycha ją w ramiona przystojnego rolnika Janka. Tak wpada wir wydarzeń, które nadają jej życiu całkiem nowy bieg – czasem spokojny jak łagodne kołysanie fal, a czasem burzliwy i nieprzewidywalny jak rwący nurt rzeki. Rzeki, która wciąż powraca w opowieści i z którą los bohaterki wydaje się być nierozerwalnie związany...

Zanim zaczęłam czytać Uśmiech J., zdążyłam zapoznać się z kilkoma entuzjastycznymi opiniami na temat tej książki. Wynikało z nich, że jest to wspaniała, wyjątkowo emocjonująca powieść, która porusza do głębi i nie pozostawia czytelnika obojętnym. Niestety nie sprawdziło się to w moim wypadku. Spodziewałam się co najmniej polskiej Colleen Hoover i chociaż liczba tragedii, które dotknęły główną bohaterkę, jest porównywalna z pierwszą z brzegu książką amerykańskiej królowej new adult, to jednak nie wywołała we mnie żadnych większych emocji – poza rosnącą irytacją.

Kilka słów o konstrukcji powieści: brak w niej rozdziałów, ale całość jest podzielona na trzy części. W pierwszej poznajemy Martę jako dziewiętnastoletnią maturzystkę, druga przesuwa akcję do przodu o półtora roku, a trzecia o kolejne dwadzieścia lat. Na każdym etapie życia bohaterce towarzyszą wzloty i upadki (z naciskiem na te drugie). Choć otrzymuje stałe wsparcie bliskich jej osób, w obliczu bólu wybiera cierpienie w samotności, które negatywnie odbija się nie tylko na niej, lecz także na jej rodzinie.

Myślę, że moim głównym problemem z powieścią Anety Zamojskiej była stale pogłębiająca się niechęć do głównej bohaterki. Od początku Marta wywarła na mnie wrażenie egocentrycznej snobki, przekonanej o własnej wyższości i traktującej otoczenie z mniej lub bardziej wyraźną pogardą. Bywały momenty, kiedy przejawiała trochę pokory i autentycznej troski o innych, ale przez zdecydowaną większość książki skupiała się przede wszystkim na sobie (nawet gdy została żoną i matką). Poza tym nie podobały mi się jej lekkomyślne działania i nielogiczne wybory życiowe. Gdy przychodzi mi oceniać jakąś postać literacką, zwykle próbuję spojrzeć na nią jak na realną osobę, którą mogłabym spotkać na ulicy. Zastanawiam się wtedy, czy byłby to ktoś, z kim chciałabym się zaprzyjaźnić i spędzać czas. W wypadku Marty odpowiedź jest prosta: nie, nie chciałabym spędzić z nią więcej czasu, niż byłoby to konieczne, czyli tych kilka godzin poświęconych lekturze w zupełności wystarczyło. Biorąc pod uwagę powyższe, wszystkie gromy spadające na naszą bohaterkę były mi całkowicie obojętne. Tylko w jednym momencie szczerze jej współczułam; pewne wydarzenie mocno mną wstrząsnęło – do tego stopnia, że rozważałam całkowitą rezygnację z dalszego czytania, bo na obecnym etapie życia o pewnych rzeczach po prostu nie chcę czytać. Wzięłam się jednak w garść i dokończyłam książkę, choć nie mogę powiedzieć, żeby dalsza część pozytywnie wpłynęła na moje odczucia.

Poza Martą irytowały mnie jeszcze nielogiczne elementy fabuły. Na przykład matka i córka w końcu siadają do poważnej rozmowy. Na jaw ma wyjść prawda o przeszłości ich rodziny, coś jednak im przerywa. Przez kolejne dwadzieścia lat żadnej z nich nie przychodzi na myśl, żeby jednak wrócić do tematu. Kolejna kwestia: bohaterka dostaje bardzo ważny list – wiadomość, na którą od dawna czekała – ale zamiast od razu go przeczytać, jak zrobiłby każdy normalny człowiek, kompletnie o nim zapomina. Muszę też wspomnieć o zakończeniu, które było dla mnie przysłowiowym gwoździem do trumny i ostatecznie przypieczętowało złą opinię o książce. Nie chcę zdradzić szczegółów, więc powiem tylko, że nikt nie zachowałby przez tyle lat tak obciążającego go dowodu. Do tego dochodzą dziwne new age’owo-okultystyczne motywy i kult maryjny, co dla mnie, jako ewangelicznie wierzącej chrześcijanki, jest nie do przyjęcia.

Powieść broni się właściwie tylko lekkim, przyjemnym stylem i ciekawymi bohaterami drugoplanowymi – przyjaciółką i mamą Marty. Do Janka mam niejednoznaczny stosunek, choć autorka stara się manipulować uczuciami czytelnika i przeciągnąć go na konkretną stronę.

Mimo że moja recenzja nie jest pozytywna, uważam, że każdy powinien sam zdecydować, czy ta książka będzie dla niego odpowiednia. Jeśli lubicie powieści obyczajowe, pełne bólu, cierpienia i rozczarowania, a przy tym nie przeszkadzają wam antypatyczne bohaterki, być może Uśmiech J. okaże się dla was idealny, a losy Marty poruszą czułe struny w waszych sercach.

Za egzemplarz do recenzji dziękuję Studiu Suite 77.



2 komentarze:

  1. Ech... niedopracowane główne bohaterki są nie do zniesienia. Gdyby nie to, dałabym tej książce szanse... ale w tym wypadku, podziękuję.

    Pozdrawiam i obserwuję jako 100 obserwator!!,
    toukie z ksiazkowa-przystan.blogspot.com 💘

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może autorka chciała ją stworzyć właśnie taką. Nie wiem, do mnie niestety nie przemówiła.

      Bardzo dziękuję za obserwację, w dodatku tak wyjątkową! <3

      Usuń