Dzisiejszy post poświęcony jest bardzo niedocenianej grupie zawodowej. Z efektów ich pracy korzystamy wszyscy, ale rzadko się nad tym zastanawiamy, traktując je jako coś oczywistego. Mówię o tłumaczach, dzięki którym możemy cieszyć się bogactwem książek w naszym ojczystym języku. Nie jest to łatwy zawód i z pewnością należy im się więcej uznania, w związku z tym zaprosiłam do rozmowy Elżbietę Janotę - tłumaczkę literatury, aby pozwoliła nam zajrzeć za kulisy swojej pracy.
Elżbieta Janota: Zanim zaczniemy, chciałam Ci podziękować za rozmowę. Jako tłumacze literaccy wciąż staramy się, by częściej nas zauważano i lepiej rozumiano naszą pracę. W Polsce (i nie tylko) bywa z tym różnie. Niektóre wydawnictwa – na przykład Karakter – zaczynają umieszczać nazwiska tłumaczy na okładkach, co choćby w Stanach Zjednoczonych jest powszechną praktyką, ale zdarza się też, że jakieś poważne medium zamieszcza obszerny fragment czyjegoś przekładu bez żadnej informacji o autorze. Dlatego jestem wdzięczna za Twoje zainteresowanie tematem. Myślę, że jeśli nasilimy kontakt między tłumaczami, czytelnikami, recenzentami i blogerami, to wszyscy na tym skorzystamy.
1. Na początek pytanie, które pojawia się w większości wywiadów, ale szczerze interesuje mnie odpowiedź na nie: jak to się zaczęło? Czy praca tłumacza to coś, do czego dążyłaś przez kolejne etapy edukacji, czy taki pomysł na karierę pojawił się później?
E.J.: Od dzieciństwa kochałam książki, ale początkowo nie przyszło mi do głowy, że mogłabym z nimi wiązać swoją przyszłość zawodową. Zalążek pomysłu pojawił się dopiero w liceum, kiedy trzeba było rozważyć wybór kierunku studiów – zawsze dobrze radziłam sobie z językami, więc filologia od razu stała się jedną z głównych opcji. Ostatecznie olśniło mnie, dopiero gdy zdecydowałam się na studia o profilu tłumaczeniowym: no jasne, będę tłumaczyć książki!
To marzenie szybko stało się dla mnie jedyną akceptowalną ścieżką kariery, choć nie bardzo wiedziałam, jak dostać taką pracę. Niełatwo było znaleźć informacje na ten temat, a porady, do których docierałam, były mało konkretne i, szczerze mówiąc, raczej zniechęcające. Ale czułam, że mam do tego talent, i byłam zdeterminowana. Ostatecznie mi się poszczęściło, bo nie musiałam długo walczyć o szansę: zapisałam się na warsztaty z tłumaczenia literackiego organizowane we współpracy z jednym z dużych wydawnictw i tam przygotowałam próbkę tekstu, która się spodobała. To poskutkowało kolejną, „oficjalną” próbką, a następnie całą książką. Potem, z tym pierwszym przekładem na koncie, było już łatwiej.
2. W tym momencie masz na swoim zawodowym koncie ponad 20 książek. Jak wspominasz pierwszą, którą miałaś okazję tłumaczyć?
E.J.: Wspominam ją bardzo dobrze, mimo że nie należy do pozycji, po które sama bym sięgnęła. Ale fakt, że dostałam ją do przetłumaczenia, był spełnieniem marzeń, więc oczywiście byłam bardzo podekscytowana. Co najważniejsze, wiele się przy nie nauczyłam. Najpierw samodzielnie, podczas pracy, a potem dzięki wspaniałej, zaangażowanej redaktorce, którą mi przydzielono. Jakiś czas po oddaniu przekładu dostaję tekst do korekty autorskiej, to znaczy z poprawkami, sugestiami i komentarzami od redaktora. W tym pierwszym tłumaczeniu komentarzy było sporo i do tej pory jestem za to bardzo wdzięczna. Mimo tłumaczeniowego wykształcenia, z niektórych wyzwań i trudności związanych z przekładem literackim zdałam sobie sprawę dopiero wtedy, w toku pracy nad pierwszą powieścią. Cieszę się więc, że dostałam wsparcie doświadczonej osoby. Dzięki temu mogę teraz patrzeć na moje pierwsze tłumaczenie z dumą i nostalgią.
3. Tłumaczysz książki z bardzo różnych gatunków, od literatury dziecięcej, przez powieści obyczajowe czy historyczne, aż do thrillerów i literatury faktu. Czy są gatunki, z którymi pracuje Ci się lepiej, niż z innymi? Jeśli do końca życia miałabyś tłumaczyć książki tylko jednego rodzaju, to jaki byś wybrała?
E.J.: Zawód tłumacza bywa trochę monotonny, więc każde urozmaicenie jest mile widziane. A po mozolnej pracy nad książką z zakresu literatury faktu chętnie siadam na odmianę do kryminału. A po krwawym thrillerze do bajek dla trzylatków. Dlatego bardzo trudno byłoby mi ograniczyć się do jednego gatunku. Gdyby ktoś mimo wszystko mnie do tego zmusił, wybrałabym powieści obyczajowe, najlepiej z ogromną głębią psychologiczną i pięknym językiem. O wszystkich zakątkach ziemi i różnych epokach, dla urozmaicenia – to chyba nie oszustwo?
4. Podobne pytanie, tym razem o języki. Tłumaczysz zarówno z języka angielskiego, jak i z francuskiego - czy przekład z któregoś z nich sprawia Ci więcej przyjemności bądź trudności, niż z drugiego?
E.J.: Uwielbiam tłumaczyć z obu tych języków. Każdy przynosi inne niespodzianki i czym innym mnie zachwyca. W tej chwili staram się – i ostatnio zwykle mi się to udaje – przekładać jednocześnie dwie książki, jedną z francuskiego, a drugą z angielskiego. Dzięki temu codziennie mam kontakt z oboma językami.
Z każdym wiążą się trochę inne wyzwania. We francuskim szyk zdania bardziej przypomina ten, którym posługujemy się w języku polskim, dlatego można je tłumaczyć bardziej linearnie. W obu językach istnieje też zaskakująco dużo podobnych konstrukcji i sformułowań – co z jednej strony pomaga, a z drugiej stwarza pułapki, bo nietrudno o kalkę. Z kolei kiedy tłumaczę z angielskiego, poszczególne słowa wyobrażam sobie jako klocki, które muszę czasem całkiem poprzestawiać, żeby po polsku wyszedł mi sensowny kształt. Co więcej, ten język bardzo dobrze znosi słowotwórstwo i różne skrótowe wyrażenia, które po polsku trzeba nieraz znacznie rozbudować.
Tak więc wbrew pozorom tłumaczenie z tych dwóch języków to, przynajmniej dla mnie, dwa bardzo odmienne doświadczenia. W każdym musiałam wprawić się z osobna i w obu chcę się dalej doskonalić.
5. Zawód związany z książkami brzmi jak spełnienie marzeń, ale wiadomo, że praca idealna nie istnieje. Z jakimi wyzwaniami spotyka się na co dzień tłumacz w swojej pracy?
E.J.: Po pierwsze, to bardzo samotniczy zawód. Lubię pracować w ciszy i spokoju, ale czasem czuję potrzebę towarzystwa albo zmiany miejsca (a przenoszenie się z pokoju do pokoju przestaje wystarczać). Często biorę wtedy komputer i idę popracować w kawiarni, bibliotece, a nawet parku. Po drugie, wymaga on dużej cierpliwości i konsekwencji. Kiedy przez długi czas ślęczy się nad tym samym tekstem – codziennie ci sami bohaterowie, fabuła, którą znam już z wstępnej lektury – w pewnym momencie przychodzi znużenie, niezależnie od tego, jak dobra czy wciągająca jest książka. To trochę tak, jakby znajomi, których bardzo lubicie, wpadli z wizytą… i postanowili zostać na kilka miesięcy. Mnie pomaga przerzucanie się z jednej tłumaczonej książki na drugą, wiele osób ma też inne zawodowe zajęcia przełamujące rutynę. I wreszcie po trzecie, pracujemy jako freelancerzy, na każdy przekład podpisujemy osobną umowę, co oznacza, że nie mamy żadnej gwarancji, czy i kiedy dostaniemy kolejne zlecenie. To powiedziawszy, wypada dodać, że większość tłumaczy zmaga się raczej z odwrotnym problemem – nadmiarem pracy. Czasem trzeba odrzucić interesującą propozycję, bo zwyczajnie nie ma już miejsca w napiętym harmonogramie. I wbrew pozorom, gdy jesteś swoim własnym szefem, czasem najtrudniej o urlop…
6. Dla równowagi: jakie są Twoje ulubione aspekty pracy tłumacza?
E.J.: Jedną z moich ulubionych cech tego zawodu jest to, że wciąż się czegoś uczę. Wspominałam wcześniej o monotonii, ale paradoksalnie w grę wchodzi też ogromna różnorodność, bo różne są przekładane książki. A kiedy tłumaczysz, nie wystarczy, że znasz wszystkie słowa, musisz dokładnie rozumieć, co się dzieje w tekście. Podczas pracy zgłębiałam już niuanse tradycyjnego kowbojskiego stroju, amerykański system wyborczy, budowę wulkanu Eyjafjallajökull (i po paru latach wciąż potrafię zapisać tę nazwę z pamięci!), produkcję bomby z nawozu i założenia psychogenealogii, a to tylko kilka przykładów. Poznaję wiele ciekawych faktów i historii, do których pewnie w innych okolicznościach bym nie dotarła. I nigdy nie wiem, w jakie zakamarki Internetu trafię następnego dnia albo przy kolejnej książce.
Mój drugi ulubiony aspekt to potrzeba kreatywności. Zazwyczaj cieszę się, gdy praca szybko posuwa się naprzód, ale nie mam nic przeciwko temu, żeby spędzić godzinę na tłumaczeniu sprytnego czterowiersza, a w wannie myśleć nad grami słów i trudnymi do przełożenia odniesieniami kulturowymi. Lubię wyzwania i satysfakcję, którą daje ich pokonywanie.
7. Zdaję sobie sprawę, że odpowiedź na to pytanie zależy od gatunku i objętości tekstu, ale ile czasu musisz średnio poświęcić na przetłumaczenie jednej książki?
E.J.: Tak, jak zauważyłaś, zależy to od różnych czynników, ale przeciętnie mam na to cztery-pięć miesięcy. Zawsze zaczynam od wstępnej lektury, potem pracuję nad przekładem, a na koniec zostawiam sobie trochę czasu (tydzień-dwa, w szczególnych przypadkach więcej) na sczytanie i korektę tekstu.
Biorąc pod uwagę mój system pracy „równoległej”, we wspomnianym okresie mogę przygotować dwie książki.
8. Co czujesz, kiedy widzisz w księgarni książkę, która ukazała się po polsku dzięki Twojej pracy?
E.J.: Przede wszystkim ekscytację. To niesamowite wreszcie zobaczyć namacalny efekt mojej i cudzej pracy: redaktorów, korektorów, grafików… Zwykle ma to miejsce kilka miesięcy po zakończeniu pracy nad przekładem, nieraz trzeba czekać rok albo jeszcze dłużej. Ale może po części dlatego towarzyszy temu tyle emocji!
Pamiętam jeden raz, kiedy znajomy księgarz wskazał mnie klientce, która oglądała jedną z przetłumaczonych przeze mnie pozycji, ze słowami: „To tłumaczka tej książki! Ona pani wszystko powie”. To była moja najbardziej interaktywna relacja z czytelnikiem, trochę surrealistyczne doświadczenie, ale dobrze je wspominam. Czasem sama przed zakupem książki chętnie zapytałabym o radę jej tłumacza… To w końcu ktoś, kto czasem zna ją lepiej, niż by chciał!
9. Tłumaczowi nie zawsze musi podobać się książka, którą przekłada, ale wiem, że nie miałaś takiego problemu z jednym ze swoich ostatnich projektów: Chłopcem z ostatniej ławki Onjali Q. Rauf (wyd. Wilga). Co możesz powiedzieć o tej powieści, z perspektywy tłumaczki, ale i czytelniczki?
E.J.: To powieść opowiadająca o Ahmecie, małym syryjskim uchodźcy i jego nowych angielskich przyjaciołach. Pod względem tłumaczeniowym znalazło się w niej jedno potężne wyzwanie, ale nie mogę zdradzić zbyt wielu szczegółów, żeby nikomu nie zepsuć lektury – przeczytajcie i spróbujcie zgadnąć, o czym mówię! Poza tym wiele radości sprawił mi przekład błędów i najróżniejszych zniekształceń językowych. W książce pojawia się kilka postaci, które nie najlepiej mówią lub piszą po angielsku, i trzeba było oddać charakterystyczny ton ich wypowiedzi.
Z perspektywy czytelniczki mogę powiedzieć, że książka bardzo mnie poruszyła. I to nie raz – poruszała mnie przy każdej lekturze, choć zwykle, gdy czytasz tekst po raz czwarty czy piąty, w pewnym sensie się na niego uodparniasz i nie doznajesz aż tak silnych emocji. Chłopiec z ostatniej ławki świetnie zniósł tę próbę. To chyba mówi samo za siebie.
10. Komu poleciłabyś tę książkę?
E.J.: Na pewno nie uzależniałabym tego od wieku, choć w sposób szczególny skierowana jest do dzieci w wieku 9–12 lat. Myślę jednak, że prostolinijna szczerość, z jaką została napisana, sprawia, że może przemówić do każdego, także do dorosłych. Z jednej strony mamy tu emocjonujące przygody i zabawne sytuacje wynikające z dziecięcego niezrozumienia pewnych kwestii, ale z drugiej – całkiem poważne tematy, takie jak tolerancja, odmienność, wojna, śmierć bliskich osób. Poleciłabym tę książkę każdemu, kto jest gotowy spojrzeć na świat z dziecięcego punktu widzenia, nie naiwnego, lecz odświeżająco wrażliwego. Wzruszeń nie zabraknie, ale na pewno będzie też wiele okazji do śmiechu.
11. Na koniec wróćmy jeszcze na chwilę do Twojego zawodu. Gdybyś miała podsumować pracę tłumacza literatury w trzech słowach/wyrażeniach, to jak by one brzmiały?
E.J.:
1) kreatywność
2) żelazna konsekwencja (bo nie da się nadrobić zaległości z trzech miesięcy w tydzień)
3) wrażliwość (na słowa, znaczenia, emocje, brzmienia, intencje autora, podteksty…)
Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę zarówno Tobie, jak i polskim czytelnikom, aby jak najwięcej pięknych historii mogło dzięki Tobie trafić na nasze półki.
KONKURS
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Wilga, mam dla Was 3 egzemplarze wspomnianego w wywiadzie Chłopca z ostatniej ławki. Dwa egzemplarze możecie zdobyć na moim Instagramie, pod poniższym postem:
Trzeci chętnie przekażę komuś z czytelników mojego bloga :) Wystarczy zgłosić się pod tym postem i odpowiedzieć na pytanie: polski przekład jakiej książki zrobił na was największe wrażenie? Może gdzieś szczególnie spodobało wam się tłumaczenie nazw własnych albo żartów? Pytanie wymaga zastanowienia, ale przy okazji pozwoli wam docenić pracę tłumaczy ;)
Na odpowiedzi czekam do 9 czerwca, 23:59. Wysyłka nagród tylko na terenie Polski.
Czytam duże ilości książek odkąd pamiętam, ale przypominam sobie dokładnie moment, w którym pierwszy raz pomyślałam o roli tłumacza i doceniłam jego pracę: kiedy jako nastolatka czytałam "Miłość w czasach zarazy" Marqueza. Przepiękny język tej książki, każde zdanie to małe dzieło sztuki - w pewnym momencie uświadomiłam sobie,jak trudnym zadaniem musi być przełożenie tak stworzonego tekstu z języka oryginalnego na polski i jak ogromnym talentem muszą wykazać się tłumacze. I poczułam wdzięczność :) Od tamtej pory staram się zwracać szczególną uwagę na warstwę językowa książek i doceniać kunszt tłumaczy :)
OdpowiedzUsuńBardzo interesujący wywiad. 😊
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy post i wywiad :) Kiedyś sama myślałam o tłumaczeniu książek i dużo czytam też w oryginale, dzięki czemu zawsze doceniam ilość pracy jaka jest włożona w przekład.
OdpowiedzUsuńChętnie również wezmę udział w Twoim wyzwaniu, "Chłopiec z ostatniej ławki" wygląda na bardzo ciekawą lekturę, która też daje dużo do myślenia.
Długo zastanawiałam się nad pytaniem konkursowym, bo też do głowy przychodzi mi kilka książek, w których najbardziej doceniam tłumaczenie lub których tłumaczenie zapamiętałam na długo. Jeden z tych tytułów to "Ania z Zielonego Wzgórza", która jest jedną z moich ulubionych lektur z dzieciństwa i którą uwielbiam nawet dziś :) Miałam możliwość przeczytania jej w tłumaczeniu Rozalii Bernsteinowej, a lata później w oryginale i muszę przyznać, że tłumaczenie jest tak dobre, że gdyby nie fakt, że Ania mieszkała na Wyspie Księcia Edwarda, jako dziecko mogłabym uwierzyć, że jest to książka napisana oryginalnie w języku polskim. Wiem, że obecnie już się od tego odchodzi, ale w tym przypadku akurat pasuje mi to, że imiona bohaterów są przetłumaczone na polskie, a klimat stworzony przez Lucy Maud Montgomery był świetnie zachowany w tym tłumaczeniu. A na pewno pozwoliło mi ono przenieść się na Zielone Wzgórze i marzyć razem z Anią :)
Gratulacje, książka jest Twoja :)
Usuń