wtorek, 10 lipca 2018

Recenzja: Moja twoja wina

W życiu każdego recenzenta pojawiają się momenty, kiedy - zgodnie z własnymi odczuciami i sumieniem - musi napisać mało entuzjastyczną recenzję. Bynajmniej nie sprawia mi to przyjemności, wiadomo, że wolałabym czytać i polecać Wam same świetne książki, ale gusta są różne i czasem książka po prostu nie trafia w mój. 



Tytuł: Moja twoja wina
Autor: Beata Majewska
Wydawnictwo: Książnica
Data wydania: 20 czerwca 2018
Ilość stron: 353
Ocena: 4/10

30-letnia Urszula po pięciu latach małżeństwa dowiaduje się, że jej mąż ma kochankę. Mimo nacisków rodziny, że powinna mu wybaczyć, kobieta odchodzi i przeprowadza się na wieś, do domu odziedziczonego po starszej pani, którą kiedyś się opiekowała. Marek, mąż Uli, nie zamierza jednak rezygnować z wygodnego życia, które zapewniała mu prowadząca własną firmę żona i nie ma skrupułów przed wykorzystywaniem jej finansowo. Chociaż Ula nie planuje wchodzić w żaden nowy związek, zwłaszcza przed sfinalizowaniem rozwodu, wkrótce poznaje Michała Żuka. Mężczyzna początkowo wzbudza jej niechęć, ale ta stopniowo przeradza się w coraz cieplejsze uczucia. Ula nie wie jednak wszystkiego, a informacje, które odkryje, mogą po raz kolejny złamać jej powoli gojące się serce…

Bywa tak, że zaczynasz czytać książkę i już na samym początku wiesz, że będzie dobrze. Ale zdarza się i tak, że już po kilku stronach masz wrażenie, że to nie jest książka dla ciebie, ale czytasz dalej, mając nadzieję, że może jednak się mylisz. Niestety w przypadku najnowszej powieści Beaty Majewskiej spotkał mnie ten drugi scenariusz i chociaż chciałabym jednak się mylić i powiedzieć, że ostatecznie książka mi się spodobała, to nie byłoby to zgodne z prawdą. Okładka i opis sugerowały ciepłą, emocjonalną powieść z gatunku literatury kobiecej, hasłem promującym książkę było wręcz: “Powieść, która opatrzy każde złamane serce…”. Cóż mogę powiedzieć? W moim przypadku nie opatrzyłaby nawet zdartej skórki od paznokcia, a jedyny jej wpływ na moje organy wewnętrzne był taki, że wielokrotnie podniosła mi ciśnienie.

Przede wszystkim przez większą część książki nie mogłam znieść głównej bohaterki. Chociaż teoretycznie jest wykształconą, przedsiębiorczą kobietą, w stosunku do własnego męża zachowuje się jak wycieraczka. Która z was, przyłapawszy męża/partnera na zdradzie, jeszcze by go przeprosiła? Tak, przeprosiła. A potem radośnie pozwalała mu korzystać ze swoich pieniędzy i samochodu? A na koniec jeszcze wzięła winę na siebie? Mam nadzieję, że żadna. Ula permanentnie obwinia się zresztą o wszystko - gdyby w tle pojawiła się wzmianka o trzęsieniu ziemi w Chinach, zapewne winę za ten kataklizm również przypisałaby sobie. Mam alergię na takie bohaterki i ciężko mi było wykrzesać z siebie jakiekolwiek współczucie dla niej i jej sytuacji.

Jeśli chodzi o pozostałe postacie, to jest trochę lepiej. Michał nie jest taki zły, jak początkowo się wydaje - okazuje się być wrażliwym i opiekuńczym facetem, chociaż bynajmniej nie jest idealny. Pewien dotyczący go wątek tak mnie zniesmaczył, że miałam ochotę odłożyć książkę na półkę i nigdy więcej do niej nie wracać. Poczucie obowiązku jednak zwyciężyło i dałam jej kolejną szansę, z czego w sumie jestem zadowolona, bo wątek trochę się wyjaśnił, odrobinę zmniejszając moje obrzydzenie. Ula ma też dwie świetne przyjaciółki - Renię i mieszkającą po sąsiedzku Dagmarę, które chyba jako jedyne zdobyły moją szczerą sympatię. Niestety, co było dla mnie jednym z największych minusów tej książki, prawie wszystkie postacie klną jak zgromadzenie szewców i tramwajarzy. Cały czas uważam, i będę się tego trzymać rękami i nogami, że wulgaryzmy w literaturze kobiecej nie są potrzebne, a tylko ją psują. A jeszcze kiedy w jednym zdaniu pojawia się imię Boga i wulgarne przekleństwo, to już jest dla mnie przekroczenie ostatecznej granicy dobrego smaku.


Jak już pisałam, liczyłam na ciepłą powieść, z gatunku takich, które koją serce, relaksują i pozwalają oderwać się na chwilę od przykrej rzeczywistości. Cóż, nie do końca to dostałam. Książka jest naszpikowana dramatami, ale, szczerze mówiąc, żaden z nich nawet mnie nie poruszył. Były po prostu takie… wygodne. Tak, to chyba dobre słowo. Wygodne dla fabuły, dla głównych bohaterów - nie mówię, że przyjęli je obojętnie czy wręcz pozytywnie, ale na dłuższą metę lepiej dla nich było, że te tragedie miały miejsce, przeszkody zniknęły praktycznie same.

Zakończenie było dość satysfakcjonujące, więc chociaż na ostatnich stronach mogłam spędzić kilka miłych chwil z tą powieścią. Nie wpłynęło to jednak zbytnio na mój negatywny odbiór całej reszty książki. Niektórzy autorzy po prostu do nas trafiają, ze swoim stylem, poczuciem humoru, sposobem prowadzenia narracji i kreacji bohaterów, a inni niestety nie. Sądząc po entuzjastycznych opiniach innych czytelniczek, jestem w swoich odczuciach odosobniona, pozostawię więc powieści pani Majewskiej tym, którzy potrafią dostrzec w nich coś, czego ja nie widzę, a sama pozostanę przy autorkach, którym ufam i których książki bardziej wpisują się w mój gust.

Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Książnica.




1 komentarz:

  1. Nie czytałam tej ksiazki i po twojej recenzji chyba sobie ja odpuszczę :) pozdrawiam cieplutko i zapraszam do siebie www.wspolczesnabiblioteka.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń